Mój syn ksiądz

Reakcja niektórych rodziców to szok i łzy. Inni czują radość podszytą lękiem. Do kapłaństwa synów dojrzewają razem z nimi. Potem jest nieustanna modlitwa za nich, by wytrwali, a ból, gdy odchodzą.

 

Dla nas to był szok, bo nigdy na ten temat z nami nie rozmawiał – mówi pani Anna, której jedyny syn został franciszkaninem. Jego decyzja o wstąpieniu do zakonu mogła być dla bliskich zaskakująca, biorąc pod uwagę to, że był już studentem farmacji, a potem kulturoznawstwa. W międzyczasie wyjechał z dziewczyną do Anglii. Nie był ministrantem, nie chodził na pielgrzymki. Na dodatek pochłonęły go gry komputerowe, magia, a także narkotyki i alkohol. Kiedy był już w bardzo w trudnym stanie psychicznym, uratowała go modlitwa. Zaczął codziennie w drodze do pracy na palcach odmawiać różaniec. Tak trzy lata. Rozstał się z dziewczyną i z nałogami. Miesiąc przed wstąpieniem do zakonu odwiedził rodziców. – Jedliśmy obiad w ogrodzie i wtedy nam powiedział, że wstępuje do franciszkanów. Absolutnie nie byliśmy przygotowani na coś takiego – wspomina pani Anna. Przyznaje, że na początku nie godziła się z tą decyzją. Mówi, że jej mąż szybciej to zaakceptował, chociaż też cierpiał. – Myślałam, że to jakiś kolejny jego „eksperyment na życie”. Miał wtedy 30 lat, a formacja trwała siedem lat. – Jak przystąpił do ślubów wieczystych, to uwierzyłam, że to powołanie – mówi matka zakonnika i dodaje, że bardzo szanuje jego decyzję. A ojciec Jan rok po otrzymaniu sakramentu kapłaństwa wyjechał na misje do jednego z krajów afrykańskich. – Jak to usłyszałam, to znowu lament, bo to bardzo niebezpieczne miejsce – mówi pani Anna. To państwo skonfliktowane etnicznie, gdzie trwa kryzys humanitarny. Brakuje dostępu do pitnej wody, opieki medycznej. Nie ma tam polskiego konsulatu, a Ministerstwo Spraw Zagranicznych odradza wyjazdy, bo może dochodzić do napadów rabunkowych oraz porwań.

Modlę się i myję okna

– Rzeczy, z którymi syn jedzie do Afryki, to cztery T-shirty, jedna para dłuższych spodni, jedna krótkich, habit i sandały – mówi pani Anna. Reszta rzeczy, które zakonnik zabiera ze sobą, to dary, m.in. leki. – Cały czas się boję. Modlę się, żeby tylko nie był chory. O pozostałych zagrożeniach staram się nie myśleć – dodaje. Opowiada, że syn malarią zaraził się już po miesiącu pobytu na misji. A ona wyczuwa, kiedy jest chory. Tam nie ma poczty, kanalizacji, banki kradną pieniądze, łączność telefoniczna słaba. Dlatego porozumiewa się z synem tylko przez WhatsApp’a. Wysyłają sobie krótkie wiadomości i jak on milknie na jakiś czas, to wie, że jest chory. – On często odwiedza obóz uchodźców, a tam pije to, czym go częstują. Nie może odmówić, więc po każdej wizycie albo ma tyfus, albo malarię. – To mnie uczy ufności wobec Pana Boga, inaczej bym zwariowała – przekonuje i dodaje, że te doświadczenia zbliżają ją też do Maryi. Mówi, że czas formacji syna był dla niej i męża również takim czasem, bo wcześniej, mimo że była wierząca, to raczej „letnia”. Ważny był dla niej udział w rekolekcjach dla rodziców kapłanów i osób konsekrowanych. Od tego czasu zaczęła się więcej modlić, a po przejściu na emeryturę także angażować w życie parafii. – Stwierdziłam, że jak nie będę tego robiła, to jakbym syna zostawiła samego w tych ciężkich afrykańskich warunkach – wyjaśnia. Zapisała się do szkoły katechistów i pasjonuje się wykładami z teologii duchowości. – To też jest spowodowane miłością rodzicielską. My w ten sposób się z nim łączymy – mówi pani Anna, która z synem widuje się raz na dziesięć miesięcy. Mówi, że inaczej teraz patrzy na Kościół i posługę kapłanów. – Widzę, że to jest naprawdę trudna posługa. I dlatego tak bardzo potrzebna jest modlitwa wielu osób, żeby chronić to ich powołanie i utwierdzać – dodaje. Bardziej też docenia obecność księży, bo zdaje sobie sprawę, że może ich zabraknąć.

7 dni w roku dla nas

Rozłąka jest dla niej trudna, ale już się na to godzi, bo wie, że syn jest szczęśliwy. Kiedy przyjeżdża do Polski na miesiąc, to ona od miesiąca się do tego spotkania przygotowuje. W domu zakonnik jest tydzień, pozostały czas spędza we wspólnocie. – Jak przyjeżdża, to jest niewyobrażalna radość. Cały dom jest dla niego przygotowany. Od miesiąca sprzątam wszystkie kąty – opowiada pani Anna. – On to docenia. Nie ma go prawie rok, a mówi na przykład „o, tu nowe firanki!” – wspomina. Oczywiście na stole lądują ulubione potrawy syna, a więc kotlety schabowe, zrazy, bo przez rok potem tego nie je. Bardzo za nim tęskni. – Kiedy go długo nie słyszę albo on mało pisze, to serce mi płacze. Także gdy w kościele jest modlitwa za misjonarzy, nie mogę się opanować. To jest płacz z tęsknoty – mówi pani Anna. – Macierzyństwo to jest stały niepokój, że czasami aż zatyka ze strachu – dopowiada. Mówi, że wtedy pomagają jej spotkania z innymi rodzicami, modlitwa, pisanie do syna, a jak już się bardzo zamartwia, to myje okna i wykonuje inne prace fizyczne, by tyle nie rozmyślać. – To nie jest tak, że na przestrzeni tylu lat już wszystko rozumiem. Czasami się jeszcze buntuję, ale nie mam do niego pretensji. Pan Bóg pomaga mi to znosić, wyciąga mnie z dołków – przekonuje.

Trudna cisza i pustka

– Najtrudniejszy był dzień, kiedy go zawiozłam do seminarium i wróciłam sama – wspomina Krystyna, mama ks. Piotra. To było ponad dziesięć lat temu. Pani Krystyna sama wychowywała syna i to jej jedyne dziecko. Mówi, że syn przez całą szkołę średnią wspominał o seminarium duchownym, więc trochę była przygotowana, ale przekonuje, że to zawsze trudne. Na początku martwiła się, że przez tę decyzję nie będzie miał dzieci, a ona wnuków i że będzie sam. Niepokoiła ją też myśl, że nie będzie miał wsparcia rodzinnego, kiedy jej zabraknie. Przyznaje, że już to zaakceptowała. – Ten czas w seminarium to było też takie moje wzrastanie do roli bycia mamą księdza. Oboje dojrzewaliśmy – wspomina. Jest taki oklepany zwrot, że sakrament bierzmowania to pożegnanie młodzieży z Bogiem. U ks. Piotra było odwrotnie. On się do Niego przybliżył. Sakrament przyjął w dniu śmierci Jana Pawła II i to wydarzenie wywarło na niego wpływ. – Coś się skończyło, a coś się zaczęło – komentuje jego mama. Mówi, że dziś jego kapłaństwo to dla niej ogromny dar, cieszy się i cały czas modli, by wytrwał. – Teraz świat jest bardzo świecki, dużo pokus. Reakcje ludzi też są różne, bardziej atakuje się księży – uzasadnia. Odkryła też, że nie tyle straciła syna, ile zyskała kolejnych i zaprzyjaźniła się z rodzicami innych księży, zarówno z jego rocznika, jak i z innych kursów. – Jeździmy razem na rekolekcje, wymieniamy się doświadczeniami. Jesteśmy jak rodzina i tak jesteśmy traktowani przez innych księży – dodaje. Wigilię, po śmierci rodziców, spędza z synem na parafii oraz z księżmi i siostrami zakonnymi tam posługującymi. Mówi, że bycie rodzicem księdza zobowiązuje do większego zaangażowania w życie parafii, dawania świadectwa w środowisku pracy, rodzinie, a przede wszystkim do modlitwy za kapłanów. A podkreśla, że to dzięki synowi powróciła do Kościoła. – W czasie pobytu syna w seminarium zaczął się mój proces nawracania, który trwa do dziś. Wcześniej miałam „letnią” relację z Bogiem, a teraz jest ona bliższa, osobowa. Zaczęłam częściej chodzić do spowiedzi – dodaje pani Krystyna.

Boimy się tych ataków

Poznała codzienność księży, trochę ich problemy. – Trudna jest ta miłość. Jak się dzwoni, to zawsze nie w porę, bo są stale zajęci w parafii i w szkole – przyznaje. – Modlę się więc, żebyśmy my, jako rodzice, mądrze towarzyszyli tym naszym dzieciom – zauważa pani Krystyna. – Ważne, żeby sobą ich za bardzo nie absorbować, żeby nasze „ja” nie przysłoniło im powołania. Nasze potrzeby są na drugim miejscu, ustępując miejsca Bogu i ludziom, którym służą – przekonuje. Mówi, że czasami trudno jest matkom wypuścić syna z rąk, zarówno w tym powołaniu, jak i w powołaniu do małżeństwa. Ona wagę kapłaństwa i decyzji syna uświadomiła sobie w dniu święceń prezbiteratu. – Naprawdę się cieszyłam, że powiedział „tak” Panu Bogu. Widziałam jego szczęście, a dla mnie to było zawsze najważniejsze – przekonuje. Dlatego, kiedy docierają do niej przez media informacje o księdzu, który dopuścił się jakiegoś przestępstwa, niemoralnego zachowania, to zawsze ją to szokuje. Jednocześnie przyznaje, że w związku z medialną nagonką na duchownych zaczyna bać się o swojego syna. Mówi, że wszyscy rodzice księży tak mają, bo ataki na nich są różne, m.in. ze strony młodzieży, w internecie. – Jeden się sprzeniewierzył kapłaństwu, to tracą wszyscy i atakowani są także ci dobrzy, oddani, których jest większość – wyjaśnia.

Pukałam do nieba

– Kiedy urodziło mi się trzech synów, to czasami pukałam do nieba, z myślą o tym, że może któryś zostanie księdzem, ale nigdy im o tym nie wspominałam – mówi pani Alina, matka ks. Tomasza. Także ich babcia modliła się o powołanie kapłańskie dla swoich synów i kiedy już się wszyscy ożenili, zapytała spowiednika, czy może być zwolniona z tej modlitwy. A on ją zapytał, czy ma wnuki. Miała, więc zalecił dalej się modlić. Być może to powołanie Tomasza wymodlone przez babcię, której nie zdążył poznać. Ale jego mama jest przekonana, że to też dzieło Jana Pawła II. – Tomasz bardzo się zmienił po śmierci papieża i otworzył bardziej na Kościół – tłumaczy. Pani Alina ma czworo dzieci. Tomasz, który został księdzem, jest najmłodszy. – W trzeciej klasie liceum, jakoś przed Bożym Narodzeniem powiedział nam, że chce iść do seminarium. Mnie przeszedł dreszcz, bo wydawało mi się, że on jest za młody na tak poważną decyzję – wspomina. Tomasz miał wtedy 18 lat. Ale od dziecka był bardzo zaangażowany w życie parafii, od piątego roku życia służył jako ministrant, bo dwaj starsi bracia uznali, że to już pora, i go przyuczali. – Kiedyś znalazłam jego małą komżę, którą mu kiedyś uszyłam. Wygląda dziś prawie jak dla lalki – śmieje się jego mama. Od początku zapewniali go, że ma w nich wsparcie i jeśli w czasie formacji zmieni zdanie, to żeby nie bał się im o tym powiedzieć. Tomasz zdania nie zmienił. Kiedy został księdzem, cała rodzina przeżywała radość. – Oddaliśmy go Panu Bogu. Staram się więc nie narzucać, chociaż chciałabym, żeby jeszcze mnie potrzebował. Czuwam i kiedy dzwoni, to rzucam wszystko i jestem dla niego. Mąż się ze mnie śmieje, a ja wiem, że skoro dzwoni, to potrzebuje rozmowy, a czasami dzwoni o drugiej w nocy – opowiada. Uważa, że księża czują się samotni, dlatego tak ważne jest, by przy nich być. Sama, z racji studiów, podjętych przez syna w Rzymie, widuje się z nim raz na dwa miesiące albo rzadziej. – Mamy to szczęście, że mamy dużą rodzinę. Inaczej przeżywamy kapłaństwo syna, niż ci co mają tylko jedno dziecko – mówi pani Alina. Przyznaje, że ciężko jej, gdy syn spędza święta Bożego Narodzenia poza domem. Akceptuje to, ale łzę zawsze uroni.

A co, gdy odchodzą?

Razem z Tomaszem wyświęconych zostało kilkanaście osób. Ich rodzice spotykają się na rekolekcjach, w seminarium i prywatnie, by porozmawiać. – Mamy też przykre doświadczenia, bo dwóch kolegów syna odeszło z kapłaństwa, ale ich rodzice nadal chcą się z nami spotykać – mówi pani Alina. – Te spotkania są na pewno dla nich trudne, bo my opowiadamy o swoich synach, dzielimy się tym, co u nich słychać. Oni przekonują, że dla nich byłby to jeszcze większy krzyż, gdyby musieli zrezygnować z tej wspólnoty – opowiada. Wspomina jedną z matek, która strasznie płakała, bo przerażała ją myśl, że syn porzucając posługę kapłańską, zamyka sobie drogę do zbawienia. [Porzucenie posługi kapłańskiej nie musi oznaczać odłączenia się od Kościoła i Pana Boga. Jeżeli przyczyną odejścia jest założenie rodziny, to duchowny może starać się o dyspensę od celibatu w Stolicy Apostolskiej. Po jej otrzymaniu może się ożenić i przyjmować pozostałe sakramenty. Jeżeli kapłan nie wiąże się z drugą osobą i żyje zgodnie z nauczaniem Kościoła, to także nie żyje w grzechu ciężkim – przyp. red.]. Pani Alina zauważa, że za mało jest modlitw właśnie w intencji kapłanów przeżywających trudności. – Modlimy się o powołania kapłańskie, za zmarłych księży, ale mało się modlimy za tych w kryzysie – przekonuje. Ze smutkiem zauważa też, że za mało jest troski ze strony biskupów o tych, którzy mają kłopoty. A gdy ktoś jej zaczyna opowiadać trudne historie z udziałem księży, to mówi, że nigdy tego nie komentuje. – Trzeba się modlić, żeby zło zostało naprawione i żeby ten kapłan się nawrócił, a jednocześnie powinniśmy pamiętać, że jest tylko człowiekiem, a nikt z nas nie jest bez winy – uważa matka ks. Tomasza. – Grzeszy człowiek, a całe zło przechodzi na Kościół. Gdy ja zgrzeszę, to po spowiedzi staram się przeprosić kogo trzeba, naprawić zło i to odbywa się tylko między mną, Bogiem i konkretnymi ludźmi. Kiedy grzeszy kapłan, to to zło przykleja się do całego Kościoła. I to jest ogromny nasz ból – dodaje pani Alina.

Alicja Górska
Przewodnik Katolicki, dodatek do PK51-52

Poleć znajomym
  • gplus
  • pinterest